Kasia Krupka o Quico

Kiko często mówił: „Ile pokory trzeba mieć w sobie, ile skromności”. Stwierdzenie to dotyczyło przede wszystkim kondycji aktora, lecz nabierało konkretnego znaczenia, gdy tak jak on było się kimś znanym, kimś ważnym w swoim kraju, biorącym udział w artystycznym i politycznym życiu Santiago, kimś kto znał osobiście Nerudę, śpiewał z Violetą Parra, w innych momentach życia bywał aktorem znanych teatrów, jak Compagnia dei Quattro we Włoszech, kimś kto spotykał Ginsberga i inne sławy świata sztuki…

W czasach rządów Allende Kiko pracował jako reżyser 9 Kanału TV Uniwersytetu Chilijskiego, którego programy cieszyły się ogromną popularnością i wielokrotnie dowiodły swej wielkiej siły sprawczej. Po przewrocie za taką pracę groziły prześladowania, więzienie i tortury i było to przyczyną nagłego wyjazdu Kika i Any Marii do Polski.
Ucieczka do przyszłości okazała się podróżą na inną planetę, różniącą się od Chile pod każdym względem. Jej mieszkańcy zachowywali ciszę w środkach komunikacji publicznej, a jeśli rozmawiali to półgłosem, wydając szeleszczące dźwięki w niepojętym języku. Przybysze z Chile spotykali się jednak z powszechną sympatią: od razu dostali mieszkanie w Warszawie, Kiko został zatrudniony w TV polskiej, Ana María rozpoczęła studia nad tkaniną artystyczną na warszawskiej ASP. Bardzo to wszystko doceniali (a nam wytykali, że nie widzimy pozytywnych stron socjalizmu) i potrafili się w Polsce odnaleźć, być wśród ludzi. Szybko nauczyli się języka. Ale kiedyś Kiko powiedział mi, że choć zgłaszał różne projekty, w polskiej TV nigdy nie pozwolono mu niczego zrealizować.
Po jakimś czasie przenieśli się z Warszawy do Krakowa. Mieszkali w bloku na Prokocimiu, w mieszkaniu na parterze, z oknami pełnymi kwiatów. Ich sąsiadami z naprzeciwka byli Cyganie i od razu zaistniało tam jakieś powinowactwo. „Jesteśmy jak oni, dzielimy ten sam los wygnańców!”, powiedziała Ana María w jakiejś trudnej chwili.

Kiko umiał przywołać piękno i siłę świata Południa, El Sur: wyczarowywał go z muzyki, rytmu, opowieści o ludziach i diabłach, o miłości i śmierci. Praca muzyczna i teatralna pod jego kierunkiem była niezwykłym doświadczeniem, żyliśmy tym. Było w tym tyle naszych marzeń i, choć tak inna, nasza tęsknota splatała się z tęsknotą Kika. Poznanie Wacka i Mutki, i miejsca jakim są Węgajty, stanowiło przełom dla całej naszej grupy. Kiko widział w tym szczęśliwe zrządzenie losu. Wacek przyjechał do Krakowa na nasz spektakl (dzięki pośrednictwu Józka Szkandery) i od razu zaprosił nas do Węgajt. Pamiętam długi marsz z Teatru do Jonkowa na przedstawienie, szliśmy w zimowym mroku prowadzeni latarenką Wacka, niosąc instrumenty, rekwizyty, swoje sny. I stały się nam Andy na Warmii, zatańczył indiański Diabeł, zagrały keny, bębny, charango, nad salą rozpiął skrzydła ogromny kondor z tkanin Any Marii. Pamiętam niespodziewane odkrycie, że ta sama siła, której szukaliśmy w Andach, istnieje tutaj wśród ludzi, w ich myśleniu, działaniach, determinacji. Oboje Kiko i Ana María byli pod wielkim wrażeniem odwagi kilkorga śmiałków, którzy porwawszy się z motyką na słońce zamieszkali w lesie, z małymi dziećmi, po to, żeby robić teatr w wiejskiej stodole. Zresztą my wszyscy! Za każdym razem gdy wracaliśmy do Węgajt, Kiko prosił, by pozostawić zbędne myśli przed progiem Teatru i otworzyć na wszystko, co może się tam zdarzyć. Bardzo podobała mu się węgajcka zasada „Jak już, to już!”, trafnie oddająca panującego tam ducha. Zawsze był bardzo ciekaw, co nowego w Węgajtach i cieszyły go kolejne osiągnięcia Teatru, świadczące o tym, że duch wciąż jest obecny, a zasada cały czas aktualna.

Na zdjęciu z zeszłego roku Kiko i Rodrigo (Roro) Hernández, który jako 14-letni chłopak mieszkał u Kików w Krakowie.

Zaszufladkowano do kategorii Teksty | Możliwość komentowania Kasia Krupka o Quico została wyłączona

Antoni Soduła o Tadeuszu Szyłłejce

„Wspomnienie o Tadeuszu Szyłłejko”
Tadeusza poznałem, co naturalne, w Teatrze Węgajty. Ten teatr bowiem, jak magnes, przyciągał do siebie wielu ciekawych i wartościowych ludzi. Poza licznymi[i zmieniającymi się z wiekiem] aktorami – przybywali tu studenci z etnografii, teatrologii – i bez podziałów – wszyscy ludzie, których teatr istniejący na uboczu centrów kultury i miast – przyciągał do siebie. Tu właśnie poznałem radiowca – wrażliwą i mądrą Izę Walesiak, tu także różnych dziennikarzy, z których na pierwsze miejsce wybił się[bez specjalnych zawodów w tym „biegu”] dziennikarz olsztyński, Tadeusz Szyłłejko.
Śmiem powiedzieć, że polubiliśmy się z Tadeuszem, choć nasza znajomość nie przekroczyła spotkań w Teatrze Węgajty i licznych, czasem przypadkowych, rozmów, gdy spotykaliśmy się w Olsztynie. Mieliśmy wtedy wrażenie, że „nadajemy na tej samej fali” – że rozumiemy problemy kultury i sztuki, często związane z Węgajtami. To wcale nie było oczywiste dla Olsztyna. Inne są problemy teatralne dość prowincjonalnego miasta, inne awangardowego teatru mówiącego swoim, współczesnym językiem. I lukę tę zapełniał w prasie właśnie Tadeusz. Ogłosił on w prasie olsztyńskiej kilkanaście/kilkadziesiąt artykułów o Węgajtach, próbując pokazać miastu, jak wspaniałą „perłę” ma pod swoim bokiem. Czy Olsztyn to zrozumiał? Część ludzi na pewno. Ale odebranie przez marszałka województwa lichuteńkich, wartych pensji sprzątaczki, etatów instruktorów teatralnych Sobaszków i Niklausów pokazało, że Olsztyn potrafi chwalić się Teatrem i Scholą Węgajty – ale bezlitośnie patrzy, jak ci wspaniali artyści powoli umierają z głodu – i nie cofam tych słów!
Tym większa zasługa Tadeusza, że gdzie tylko mógł, pisał, jak wspaniałym fenomenem jest Teatr Węgajty. Jednym z pierwszych Jego artykułów był, opublikowany w Gazecie Warmii i Mazur[olsztyński dodatek do Gazety Wyborczej] szkic nazwany „Poza przemijającym czasem” z 8.11.93 roku. Pokazuje w nim i egzotyczna wtedy wyprawę z Olsztyna do Teatru Węgajty – jak też ich rolę w polskiej kulturze!


„Zaczynamy nie tylko pojmować rozumowo, ale i odczuwać emocjonalnie, niemal fizycznie – wszak temu właśnie służy teatr – czym jest kulturowe trwanie ponad pokoleniami, ponad przepływającym czasem. Spektakl niezwykły[chodzi o „Gospodę ku wiecznemu pokojowi” wg Tekstów Cz. Miłosza i Mikołaja z Wilkowiecka – przyp. A.S.], szerokim łukiem spinający teraźniejszość z przeszłością, dalszą i bliższą, stanowiącymi jedno – naszą duchową ojczyznę.”


Tadeusz miał świadomość „inności” Olsztyna i Teatru Węgajty. Ale w odróżnieniu, od często zawistnych , ludzi kultury z Olsztyna – uważał tą „inność” za skarb dany nam. Artykuł „Inny świat niedaleko Olsztyna” zaczyna od słów:


”Przed kilkoma laty, w sławnej Sali koncertowej Concertgebouf w Amsterdamie, zapytał mnie przygodny sąsiad z fotela, dowiedziawszy się, że mieszkam w Olsztynie w Polsce : „a czy zna pan teatr Wengajten?”


Próbował Tadeusz pokazać wartość naszego teatru podkreślając, jak wspaniali goście teatralni przybywają do Węgajt, by dawać swoje spektakle i współpracować z Teatrem Wiejskim. W swoich artykułach Tadeusz pisał o The Rose Teatre Company, wizycie Ninel Kameras-Kos, o Teatrze Pietruszki z Moskwy, profesorów teatrologii – Zbigniewa Osińskiego [także później prof..Lecha Kolankiewicza], Teatru Yaaled z Rzymu…itd…
Zacytuję tylko jeden fragment z artykułu „Jadą goście, jadą…”:


”Zaś w kościołach w Jonkowie czy Nowym Kawkowie mogą równie nieoczekiwanie zagrać i zaśpiewać światowej sławy wykonawcy muzyki dawnej, o których występ zabiegają największe sale koncertowe i instytucje muzyczne świata .Dominique Vellard, Marcel Peres i jego śpiewacy z „Ensamble Organum”. Ku zdumieniu całego środowiska artystycznego naszego kraju, że jest to możliwe gdzieś tam, na końcu świata, wśród śniegów…”


Dużą radością dla Teatru Węgajty były spotkania z zapraszanymi „bratnimi duszami”. Tak było i z tymi, powyżej wspomnianymi, także innymi, np. z Teatrem Szamocin i Jego szefową, Lubą Zarembińską…artykuł Tadeusza „Zszywanie pieśni” mówił nam o tym :


”Amatorski Teatr 44 z Szamocina przedstawił „Spowiedź w drewnie” Jana Wilkowskiego, pełną pysznego humoru historię starego świątkarza, który nie ma już sił, by wykończyć w drewnie rzeźbę Jezusa[…]Przedstawienie, rozgrywane prze siedmiu aktorów, powstało przed pięcioma laty, gdy Luba Zarembińska porzuciła teatr zawodowy i zaczęła pracę z grupą amatorów – ludzi w różnym wieku i różnych zawodów. Główną rolę gra Edmund Świerczyński, z zawodu krawiec, Chrystus – Kazimierz Hak jest na co dzień barmanem, pyskata i kokieteryjna święta Genowefa – siostrą PCK…”

Jak już padło nazwisko Jana Wilkowskiego, to nie mogę sam powstrzymać się od wspomnienia: Jana Wilkowskiego poznałem na jakimś konkursie lalkarskim w Białymstoku, był i tam, i w całej Polsce, niekwestionowanym mistrzem lalkarstwa. A gdy wieczorem bawiliśmy się w piwnicy ze studentami, pan Jan stanął na schodach i powiedział : „Podobno niektórzy moi studenci po cichu szepczą, że ja nie umiem śpiewać! Posłuchajcie” – i przecudnie zaśpiewał nam Guantanamera, aż wszyscy byliśmy zachwyceni. Kto inny na coś takiego by się zgodził? Pamiętam to od 1979 roku, a wspominam m.in. dlatego, że Luba Zarembińska była Jego uczennicą.
Ale dla Węgajt każdy gość był kimś najważniejszym :


”Zbierają na bilet powrotny .Po gościach z Szamocina wystąpił dziecięcy zespół Romów z Olsztyna, pracujący dopiero od półtora roku, pod opieką Ryszarda Choińskiego oraz Beaty Burakowskiej – Babułki…


I jeszcze jedno wspomnienie o „serdecznych gościach” – tym razem z Węgier…


„Kecskes Consort” – węgierski zespół muzyki dawnej, złożony z pięciu muzyków pod wodzą Andreasa Kecskesa wystąpił w środę wieczorem w kapitularzu zamkowym w Lidzbarku Warmińskim. Koncert ten był ostatnim akcentem międzynarodowego seminarium teatralnego „Bliższe ojczyzny”….


Ważne jest także tu miejsce. Mówi ono, że Teatr Wiejski Węgajty nie boczy się bynajmniej na Olsztyn czy inne miasta naszego regionu. Występuje chętnie na zamku w Olsztynie, w Lidzbarku, widziałem Jego spektakl także w Jezioranach i nawet w Lutrach. Występuje wszędzie, gdzie jest serdecznie zapraszany!
W Lutrach – jako kolędnicy. Bo jedna z najważniejszych działań Teatru Węgajty – to kolędowanie. „Sztuka w drodze”. I ten kierunek artyzmu „węgajckiego” wychwytuje Tadeusz Szyłłejko. Artykuł „Węgajty kolędują” pokazują odwiedziny tych kolędników w Domu Pomocy Społecznej w Jonkowie:


”…nie mogą się nachwalić Wacka Sobaszka i jego teatralnej grupy z „Węgajt”, którzy po całym dniu spędzonym na seminarium teatralnym i etnomuzykologicznym wpadli tutaj po sąsiedzku z kolędą.


„Odwiedzają nas bardzo często” – mówi dyrektor Maria Rabczun – zawsze z muzyką, wesoło. I nigdy niczego nie oczekują w zamian.”


Poniedziałkowa wizyta „Węgajt” i ich gości wypadła nadzwyczajnie…

Warto tu dodać, że współpraca z Domem Pomocy Społecznej w Jonkowie będzie się stale zacieśniać – aż do momentu, kiedy[chyba w 2005 roku] i aktorzy teatru, i żyjący w pomocnym im Domu – razem, na równych prawach, stworzą swoje pierwsze przedstawienie „Wesela”[m. in. na podstawie St. Wyspiańskiego]. A potem wszyscy grający z Domu Pomocy Społecznej – będą w kolejnych spektaklach istnieć jako aktorzy doskonale zintegrowani z tymi z Teatru Węgajty – patrz np. „Ulica Krokodyli” wg Brunona Schulza.
O „Synczyznie”, spektaklu opartym na „Ślubie” i „Transatlantyku” W. Gombrowicza pisał w 2004 roku Tadeusz. I był to chyba jeden z ostatnich Jego artykułów o Teatrze Węgajty.


„Co to znaczy „Synczyzna”? To ironiczne przeciwstawienie „Ojczyzny”, hipotetyczna domena synów, młodości …i niedojrzałości.
O uznanie „Synczyzny” w miejsce „Ojczyzny” wołał Gombrowicz z emigracji w Argentynie, gdy już dłużej nie dawał rady znosić śmieszności naszych narodowych zadęć, nadęć i patetycznych póz. […]


„Ślub” to głównie czarny i mętny sen Henryka o opuszczonej Polsce i o swoim domu rodzinnym zamienionym w obskurną spelunę.[…]

Spór o rolę Ojca to zarazem symboliczna dysputa o tradycji i jej degradacji, o porządku natury i o porządku stanowionym przez człowieka, o moralności, historii itd…Wreszcie ojciec to również ojczyzna – czy można przed nią uciec i jak daleko sięga cień przez nią rzucany? I oto – po przerwie – ockniemy się w Argentynie.
Namiętne tango „Besa me mucho”, żywiołowy karnawał barwnych masek w osławionej dzielnicy portowej Retiro w Buenos Aires.[…] Co za szalony kontrast do szepczących cieni z ciężkiego snu, z którego własnie się otrząsnęliśmy. Maski – przepyszne. Wspaniały teatr komiczny. Groteskowe, sarmackie typy ważniaków z polskiej ambasady, ich napchane patriotyzmem gęby, ich archaiczny tutaj kodeks honorowy. Skąpstwo albo skrajność : zastaw się a postaw się.[…]Ogląda się rewelacyjnie…wystarczy ten świetny portret – jacy jesteśmy?

Na zakończenie recenzji Tadeusz porównywał inscenizację Węgajt z przedstawieniem olsztyńskim:


”..odnajduję w nim to, czego brakło niedawnej inscenizacji „Ślubu” w olsztyńskim Teatrze Jaracza: olsztyński spektakl, mimo iż wielce przemyślny w konstrukcji, pozostaje chłodny i zimny, pusty, nie dźwięczy. Natomiast obrazy przygotowane w Węgajtach aż pulsują od gorących emocji.”


Potwierdzam to zdanie. Tak się złożyło, że kilka dni po obejrzeniu „Synczyzny”, w której zachwycałem się grą aktorów, a zwłaszcza Sobaszków – obejrzałem w Teatrze Telewizji „Ślub” Gombrowicza we wspaniałej realizacji Teatru Starego w Krakowie, uchodzącej dziś za kanon inscenizacji. I stwierdziłem wtedy z całą stanowczością, że postacie ze „Ślubu” krakowskiego grają mniej przekonywująco, mniej ekspresyjnie i prawdziwie niż Wacek i Mutka!!!Po prostu Oni są bliżsi nam, widzom, nie czujemy w Węgajtach dystansu między „wspaniałym teatrem” a podawanymi przezeń treściami.
Jak widzimy z tego krótkiego przeglądu – Tadeusz Szyłłejko przez prawie 20 lat towarzyszył Teatrowi „Węgajty”, przyjaźnił się z nimi, a swoimi recenzjami oddawał im swój podziw – który próbował przekazać „zjadaczom chleba” – czyli nam wszystkim.
A jednak mi żal, że tu w drzwiach nie pojawi się Tadeusz – tak chętnie bym dziś, choć na kwadrans, do Węgajt z Nim wpadł…

                                                                                                                                              dr Antoni Soduła
Zaszufladkowano do kategorii Teksty | Możliwość komentowania Antoni Soduła o Tadeuszu Szyłłejce została wyłączona

Wacław Sobaszek: Budowanie miejsca (tekst na zamówienie Teatru Kana)

Budowanie miejsca? Raczej budowanie na miejscu, w miejscu, wokół. Oczywiście rozumiem intencję sformułowania, jednak zaczynam od zastrzeżeń, bo te wiążą się z nastawieniem, które miałem w tamtym czasie, czasie początku, że istnieją miejsca dane, odziedziczone, które powinny pozostać nienaruszalne. Są już wyposażone we wszystko, co nam potrzebne. Adaptacja jest więc na tym etapie tylko rekonstrukcją. Tak było na początku, gdy wczesną wiosną 1982 roku zaczęliśmy się tu wprowadzać z naszym gospodarstwem teatralnym, które powstało parę lat wcześniej w olsztyńskiej „Pracowni”. Miejsce miało ogromny urok. Zobaczone po raz pierwszy zarysy budowli wyłaniały się z porannych mgieł, wtulone w nieckę pomiędzy lasem a polem, skąpane w słońcu. Wyglądało, że pusty dom da się zamieszkać, że budynek gospodarczy ma wymiary wystarczające, by stać się salą teatralną. Zszedłem z górki i pierwszą rzeczą, którą zrobiłem, było zmierzenie ściany szczytowej tego budynku. Jedna deska stropowa była wyrwana, druga sterczała w powietrze wyrwana do połowy, jednak dach był dobry i co najważniejsze pomiary ściany szczytowej wykazały, że budynek jest nadzwyczaj obszerny. Znałem wiele podobnych opuszczonych gospodarstw w tej podolsztyńskiej okolicy, rzadko zdarzało się spotkać tak dużą przestrzeń. A ta w dodatku czekała na wprowadzenie się. Wreszcie! Po długim czasie poszukiwań i tułaczki, będzie można tu zostać. Mieszkać tu, kilometr od wioski, na skraju lasu. Najpierw samemu, na strychu domu, remontując dół, z którego wyrwano podłogi, piece i rury. By móc przed zimą sprowadzić tu rodzinę, Mutkę i dzieci. Ale był spokój, wiosna, słońce! I nie byłem całkiem sam, przychodziły zwierzęta z lasu, jeleń, bóbr, sowa. Docierali tu do pomocy ludzie z grupy teatralnej „Pracowni”. We wsi, odległej o kilometr można było znaleźć murarza i zduna. Zaczęliśmy odkopywać fundamenty budynku pod przyszłą salę, naprawiliśmy strop i wbudowaliśmy podłogę z świetnych, dobrze wysuszonych desek. Trzymają do dziś! Te proste zmiany, podłoga, okna, przedsionek z kominkiem, toaleta, kuchnia miały taki sens, by móc tu być, oddychać powietrzem tego miejsca, krzątać się, rąbać drzewo, pracować. Miejsce chroniło energię pracy. Inni ludzie zaczęli tu docierać. W lecie robiliśmy warsztaty, najpierw na klepisku w stodole, zanim gotowa była sala. Przyjeżdżała z Krakowa grupa „El Sur”, założona przez dwoje chilijskich imigrantów, Enrico Bello i Anamarię Rojas. W roku 1986 pojawili się Wolf i Małgosia Niklausowie, z którymi postanowiliśmy założyć „od nowa” teatr. Powstał „Teatr Wiejski Węgajty”. I tak zakończyliśmy etap leśnego schronienia, jakiejś w pewnym sensie może nawet ucieczki przed światem. Czas wydłużającego się stanu wojennego był dla mnie czasem całkowitego pomieszania sensów, niesprawiedliwości, zakłamania, opresji. Trzeba się było jakoś od niego odwrócić, by móc myśleć o przyszłości. Po paru latach postanowiliśmy otworzyć się. Dalsze budowanie było zatem budowaniem miejsca dla widzów. Podnieśliśmy w górę salę tworząc nowy strop w kształcie piramidy ściętej. Powstała dość unikalna przestrzeń, porównywalna chyba tylko do olsztyńskiego Domu Mendelsohna, mającego bardzo podobne rozwiązania przestrzenne i wymiary. Stoły i stołki z byłego ośrodka wczasowego, stare ławy z kawkowskiego kościoła i było miejsc na osiemdziesiąt osób! Czasem udawało się zmieścić nawet i sporo więcej. A więc prawdziwy teatr. Źródłem jego miała być muzyka. Szukaliśmy w niej takiego brzmienia, które opisywał w swoich tekstach Stanisław Vincenz. Wątek myślowy odnosił się do jednorodnej tradycji, która jednak, paradoksalnie składała się z wielu wpływów. I była tradycją wieloetniczną, międzynarodową. Nagle miejsce rozrosło się, rozszerzyło. I wchłonęło okolicę. Zaczęliśmy być obecni we wioskach, zapraszać na spektakle tańcem, śpiewaniem. U dziadka Tkaczuka w Kawkowie, który uczył nas kolędowania według wzorów przywiezionych z okolic Lwowa. We wsi Węgajty odnaleźliśmy na strychu najstarszego domu rekwizyty kolędnicze, białego konia, zwanego szemlem i kozę. Nagle drzwi domów zaczęły się wszędzie same otwierać. Szemel pamiętał czasy Ostpreussen! I wiele spraw objętych tabu, za trudnych, by o nich mówić, różne nieprzetłumaczalne dialekty. Spektakle, które wtedy robiliśmy mówiły o traumie wojny i zagłady. Etap zamknął się w roku 1996. Wolf zakładał Scholę, zmierzając w kierunku dramatu liturgicznego, mnie ciągnęło działanie w terenie. Co to jest teren, ten dziwny, ciemny obszar? Jak można by tu zrywać stereotypy, klisze, podejmować wyzwania? Erdmute wchodziła coraz bardziej wszechstronnie w działalność teatralną, emancypując się z roli matki. Miała niebawem wnieść w pełni swój temperament oraz nowe kody myślenia, wysnute z niemieckiej tradycji teatralnej. Przy zachowaniu całej rezerwy do nazw, można by rzec, że teatr nasz z antropologicznego stawał się społecznym. W roku 2003 zaczęliśmy robić „Wioski Teatralne”, pierwsze bazowały na projektach polsko- niemieckiej współpracy. Niemieccy studenci nieco później zaczynają wakacje, stąd się wzięło, że wioskę zaczynamy w drugiej połowie lipca. Miejsce miało być wielorakie, rozgałęzione. Każda edycja miała wprowadzać nowe przestrzenie na mapę festiwalową. Łąka cyrkowa, kwatera u Eli, kawiarnia i kino festiwalowe, pola namiotowe, cztery okoliczne budynki adaptowane do robienia warsztatów, dziedziniec domu pomocy społecznej, świetlica socjoterapeutyczna i oczywiście plenery. Wszystko było teraz inne, niż na początku. Z drugiej strony właśnie teraz spełniało się początkowe oczekiwanie, przeczucie, które kiedyś próbowałem wyrazić posługując się cytatem z Brata Rogera, założyciela wspólnoty Taizé: „ W miejscu gdzie była tylko cicha wioska spotkali się przedstawiciele czterdziestu dwu narodów”. Ewolucja miejsca, czyli przestrzeni polegała na rozszerzaniu. Do czasu, do roku 2006. Do dnia ataku rasistowskiego, ciężkiego pobicia, którego ofiarą stał się Abdel Mandili, aktor marokański z teatralnej grupy uchodźców. Tąpnięcie, zarysowanie, zablokowanie procesu? Nie, raczej nowe doświadczenie, które kazało zmienić myślenie o przestrzeni społecznej. Zaczęły nas coraz bardziej interesować miejsca trudne, na przykład miejsca dzieci. Już wcześniej zaczęliśmy pracować z dziećmi okolicznych wiosek, zwłaszcza tam, gdzie nie było świetlic, gdzie dzieci były zostawiane samym sobie. Rozpoczęliśmy też wtedy pierwsze projekty teatralne w Domu Pomocy Społecznej. I znowu jakaś odwrotność koncepcji miejsca. Praca z ludźmi, dla których nie ma miejsca, wyrzuconych poza nawias wspólnej, czy to rodzinnej, czy to publicznej przestrzeni.
A co dalej? Teatr to ciągły ruch. W teatrze, jak w życiu nie można stać w miejscu. W obecnym sezonie majstrowanie nad naszym miejscem, odziedziczonym w zamierzchłej epoce, mocno już przekształconym, trwa dalej. Modyfikujemy, rozbudowujemy z myślą o przyszłości. Z myślą o tym, jak umożliwić współpracę grupom i ludziom podejmującym najtrudniejsze wyzwania. W lecie prezentować będziemy prace grupy z Bochum, zajmującej się emigrantami. Ten nurt teatru społecznego ktoś nazwał: „Theater aus der Zukunft”, teatr z przyszłości. Czas, gdy przychodzi wiadomość, że jest szansa na ich przyjazd jest smutnym i mętnym czasem po zamachu na Charlie Hebdo. Pokrzepiające jest, że są ludzie, który w obliczu problemów jakie przeżywa Europa próbują coś robić praktycznie. Praktykowanie interkulturalizmu, na sposób tak organiczny i systematyczny, jaki możliwy jest w teatrze rysuje się jako naprawdę istotna perspektywa.

Wacław Sobaszek
22 stycznia, 2015

Zaszufladkowano do kategorii Teksty | Możliwość komentowania Wacław Sobaszek: Budowanie miejsca (tekst na zamówienie Teatru Kana) została wyłączona

Martin Rosie: O Lesie Bawarskim i Puszczy Białowieskiej

W centrum mojego wykładu stoi pytanie, co to jest „las”. Bo jak tylko zajmujemy się Puszczą Białowieską, szybko dojdziemy do wniosku, że ekolodzy mówią o czymś zupełnie innym niż leśnicy, a oni z kolei o czymś innym niż politycy. Ja będę się skupiać na ekologów i leśników. Oba te zdjęcia co prawda nie odpowiadają temu, co mamy na myśli, jeśli wyobrażamy sobie zdrowy las. A jednak przedstawiają chociaż przesadzone przykłady tego, co mają te dwa nieprzyjacielskie obozy ekologów i leśników za las.
Dlaczego jednak pojawiają się w tytule wykładu i Puszcza Białowieska i Las Bawarski? Ponieważ w obu miejscach stało się mniej więcej to samo, tylko że w Puszczy staje się dziś, a w Lesie Bawarskim już stało się trzydzieści lat temu. Żeby zrozumieć, co się dzieje w Puszczy Białowieskiej, w moich oczach warto zyskać na doświadczeniami zebranymi wówczas w Bawarii. Do tej pory mamy już pewny dystans, spór się już skończył, a co ciekawe, to obserwowanie, że to właśnie ten sam spór co teraz w Polsce w sprawie Puszczy. W przypadku Lasu Bawarskiego można powiedzieć, że spór już został rozwiązany. Żeby już zdradzić puentę: W Bawarii wygrali ekolodzy.
Ale najpierw do Puszczy: O Puszczy Białowieskiej wiecie prawdopodobnie więcej ode mnie, w Niemczech prawie nic nie słychać o tej sprawie. Dlatego następują same fakty: Około połowa terenu Puszczy jest pod ochroną jako park narodowy. Druga połowa jest traktowana jako las państwowy. Tu rządzą leśnicy. I w Parku Narodowym i w Lesie Państwowym dominuje świerk, który się tu wziął kilkaset lat temu z lasów środkoworosyjskich. Rozpowszechnienie świerka zostało jeszcze wzmocnione przez działanie człowieka, który posadził plantacje świerków samych. Dziś nie ma w Puszczy już jednego kilometra kwadratowego bez występowania świerków. Od paru lat świerki zostają zaatakowane przez kornika drukarza. Leśnicy mówią, że już od kilkuset lat nie było aż wysokiej gradacji kornika co dziś, czym dotknięty jest i park narodowy. Kwestia powstaje: co zrobić? Czy chcemy, by Puszcza niedługo wyglądała jakby Las Bawarski na pierwszym zdjęciu? Bowiem kornik drukarz to bardzo niszczycielski owad. Atakuje on najpierw najsłabsze drzewa, a do tego wynalazł własną strategię: Pierwszych agresorów drzewo potrafi jeszcze odeprzeć z pomocą żywicy. Zapach właśnie tej żywicy jednak wabi następne korniki. W ciągu miesiąca kornik zjadł drzewo, a w krótkim czasie obumrze ono. Populacja kornika z tego jednego drzewa starczy, by zaatakować następne trzydzieści drzew. Zaś kornik tym razem występuje w takiej ilości, że nie tylko atakuje słabe i stare drzewa i nawet nie tylko świerki, lecz także sosny i modrzewie. Widać więc, że mamy do czynienia z potężnym wrogiem. Lecz z jakiej perspektywy kornik w ogóle jest wrogiem?
Dla leśników kornik zdecydowanie jest wrogiem. On atakuje drzewostan na danej powierzchni leśnej, która poza ekologiczną także ma ekonomiczną wartość. Zamiast pozwolić kornikowi na zniszczenie drzewostanu, trzeba więc wyciąć chore drzewa, żeby ochronić jeszcze zdrową resztę Puszczy. I tak kornik zniszczy las, a w ten sposób przynajmniej człowiek może jeszcze korzystać z drewna, bowiem: Podobno w okolicy Puszczy panuje brak drewna opałowego, i dlatego węgiel jest importowany z Białorusi. Lepiej więc spalić własne drewno, co i tak zniszczyłby kornik, niż białoruski węgiel. Część martwych drzew ma pozostać na gruncie, reszta jako surowiec ma ulec używaniu przez człowieka. Leśnicy podkreślają ten argument: Po co zmarnować drewno takiej ilości, że można by z niego zbudować mur od Puszczy do Brukseli? Argument leśników związuje dwie zalety: Po pierwsze dzięki wycince obronimy las przed kornikiem. Po drugie drewno o wartości kilkunastu milionów złotych może się jeszcze przydać do ludzkich i zatem gospodarczych celów, zamiast po prostu zgnić na gruncie leśnym. Poza tym ingerencja przez człowieka według strony internetowej Lasów Państwowych ma dotyczyć tylko trzech procentów całej Puszczy, więc zakres naruszenia ma być bardzo ograniczony. Wycinka umożliwi leśnikom poza tym przeprowadzanie odnowień lasu, i sztucznych i naturalnych, tak żeby za kilkadziesiąt lat po ataku kornika nie było już znaku.
Dla ekologów cała sytuacja wygląda zupełnie inaczej: Według ich zrozumienia kornik drukarz należy do ekosystemu lasu. Kornik odmładza las i cofa popełniony przez ludzi błąd posadzenia monokultur świerków. Poza tym wycinka w dzisiejszych czasach jest przeprowadzona z pomocą wielkich maszyn, dla których transportu samego potrzebna będzie własna infrastruktura, włącznie z szerokimi przesiekami przez las, co szkodzi wszystkim istotom leśnym i pozostanie rozjechany grunt leśny. Dla ekologów atak kornika jest bezpośrednim skutkiem dwóch powodowanych przez człowieka fenomenów: po pierwsze posadzenia monokultur, zwłaszcza świerków, bo świerk szybko rośnie i dlatego ma wysoką ekonomiczną wartość; po drugie ocieplania klimatu, bo kornik potrzebuje gorącego i suchego klimatu, żeby wydać kilka pokoleń w jednym roku. Czyli z kornikiem mamy do czynienia z efektem szkodliwego działania człowieka, a zatem człowiek powinien by zostawić las po prostu w spokoju, nawet jeżeli na pierwszy rzut oka zniszczenia kornika sprawiają wrażenie, jakby groziły lasowi jako samemu. Trzeba jednak wiedzieć, że kornik w Puszczy już od dziewięciu tysięcy lat czasami wzmożono występował, także wówczas, kiedy człowiek jeszcze nie gospodarował lasu. Z tego wynika, że las sam już zawsze radził sobie i będzie sobie ciągle radził. W parku narodowym co prawda widać większą gradację kornika niż w lasach na terenie Lasów Państwowych dookoła, ale o wiele wyższa była też śmiertelność kornika w parku. To może być znak tego, że sztuczny, gospodarowany przez człowieka las co prawda jest zdany na opiekę leśników, naturalny las natomiast umie sobie poradzić sam.
Ciekawe, że obie strony, leśnicy jak i ekolodzy, obwiniają polityków o chybienia w sprawie Puszczy. W Puszczy obowiązuje zakaz, tak zwane moratorium, na cięcie stuletnich i starszych drzew. Dla ekologów wprowadzenie tego moratorium jest największym sukcesem w obroni Puszczy od wielu lat, i w ich oczach cała Puszcza miałaby być oznaczona jako park narodowy. Dla leśników właśnie to moratorium uniemożliwia obecnie ratunek Puszczy, bo trzeba po każdym drzewie uprosić ministerstwo w Warszawie o zezwolenie cięcia. To trwa tak długo, że tymczasem kornik może się swobodnie rozprzestrzeniać. Więc właśnie to moratorium, co dla ekologów oznacza ratunek lasu, mają leśnicy za największe zagrożenie tego samego lasu.
Las to nie po prostu las. Przede wszystkim całkowicie niewiadomo, kiedy mówimy o lesie z ludzkiej perspektywy i kiedy z perspektywy lasu samego, nie mówiąc już o kwestii, czy ta ostatnia perspektywa w ogóle da się osiągnąć. Jak leśnicy i ekolodzy dążą do pewnego celu, który zależy od ich definicji zdrowego lasu. Jednak da się twierdzić, że ekolodzy bardziej niż leśnicy mówią w imieniu lasu samego. Leśnictwo obejmuje nie tylko ochronę, lecz także użytkowanie lasu przez człowieka. Las więc ulega ludzkim interesom, według których leśnik na przykład reguluje liczebność zwierzyny. Dla leśników więc liczy się jedyne drzewo, którego wartość oblicza się na podstawie gospodarczego używania, czyli pytania: O ile nadaje się to i tamto drzewo do używania? Cały las jest traktowany nie jakby żywy system, lecz raczej jakby gromadzenie ekonomicznych jednostek. Z perspektywy leśnictwa więc wycinka konsekwentnie służy do jednego określonego celu: Chodzi o uratowanie nie lasu, lecz wartości jedynych drzew na rynku. Żeby to wyjaśnić: Leśnik oczywiście nie świadomie zamierza szkodzić lasowi. Nadmierne wykorzystanie lasu też miałoby szkodliwe skutki, i także leśnikowi leży otrzymanie zdrowego lasu na sercu. Jednak jego perspektywa jest ograniczona przez myślenie w kategoriach korzystania i regulowania, bo właśnie to jego zawód. A właśnie od tego znacznie różni się perspektywa ekologów: Bowiem dla nich nie jedyne drzewo się liczy, lecz ekosystem lasu jako całość. Oznacza to, że, jak kornik się pojawia, coś z lasem już nie było tak, a długofalowo kornik usuwa to niedociągnięcie i pozwala lasowi na własne odnowienie. Potem, kiedy różnorodność zastąpiła monokulturę świerków, odzyskamy za to zdrowy, odnowiony, różnorodny las. Spojrzenie na las ekologów więc nie jest skierowane przez interesy gospodarcze. Dlatego człowiek powinien się w ogóle wycofać z leśnego ekosystemu, aby ten system mógł się samego regulować. Podczas gdy leśnicy zamierzają obronić las czy raczej drewno przed kornikiem, ekolodzy starają się obronić las przed obronią drewna przed kornikiem przez leśnictwo. Dla jednych zdrowy las to pewny stan, z którego można zyskiwać. Dla drugich zdrowy las to proces, do którego należą też momenty samooczyszczania systemu; las jest zdrowy, póki proces, którym jest las, funkcjonuje sam z siebie. Czy las jest procesem czy stanem? Zależy to od obozu, w którym się znajduje tak pytający. Jednak wydaje mi się, że perspektywa na las jako proces bardziej opowiada temu, czym las jest pozbawionym ludzkich interesów wykorzystania. Myślenie w kategoriach stałych gatunków i jednostek jak i ich podziału od siebie służy do regulowania i opanowywania przyrody. Myślenie w kategoriach procesu podkreśla współzależność wszystkich gatunków od siebie jak i ich wzajemne oddziaływanie.
Jasne, że te dwa perspektywy i definicje nie dają się ze sobą pogodzić. Chciałbym jednak skierować uwagę na to, co wynika z obchodzenia się z lasem w postaci obrony procesu. Bo w Bawarii da się znaleźć już dawno miniony przykład tego samego procesu, który się właśnie w Puszczy dzieje. W Lesie Bawarskim już w dziewiętnastym wieku wytępiono wszystkie gatunki większych ssaków: Już nie było żadnych wilków, niedźwiedzi, rysi ani łosi. W dwudziestym wieku nastąpiło posadzenie monokultur świerków. Kiedy w latach osiemdziesiątych podnosiła się wielka burza, przewróciła się wysoka liczba świerków, na które rzuciły się natychmiast korniki; już martwe drzewo oczywiście nie potrafi się obronić. Stamtąd rozprzestrzenił się kornik przez cały las. W tej sytuacji obozy były dokładnie te same co obecnie w Polsce. Jedni chcieli wyciąć części lasu, drugi pozwolić kornikowi na działanie właśnie pod tym argumentem, żeby kornik należał do ekosystemu i jego występowanie realizowało pewny cel wewnątrz tego systemu. Faktycznie można twierdzić, że monokulturowy las nie potrafił się przeciwstawić burzy. Na razie wszystko wskazało na katastrofę. Zamiast lasu widać już tylko pustynię pełną martwych drzew. Lecz w krótkim czasie odrosły młode drzewa, a nie wyłącznie świerki, lecz także buki, brzozy lub jesiony, szeroka różnorodność powstała w ciągu tylko paru lat. Wiele ludzi obawiało się spadku turystyki – kto przecież interesuje się martwym lasem? Jednak okazało się, że nawet więcej ludzi niż przedtem przyjeżdżało. Nigdzie w Niemczech nie można było się cieszyć taką pierwotną przyrodą, która jednak dopiero powoli się rozwijała. Dzisiaj drzewa w Lesie Bawarskim już osiągnęły wysokość dwudziestu metrów, i nawet wilk, ryś i łoś powróciły. Tylko niedźwiedzi ciągle brakuje. Na marginesie mówiąc: Jak jeden niedźwiedź (który miał na imię Bruno) jednak się pojawił i rozszarpał parę owiec, został natychmiast zastrzelony. Tak czy siak można się dowiedzieć po przykładzie Lasu Bawarskiego, że bynajmniej kornik drukarz nie pozostawia po prostu martwego krajobrazu pozbawionego wszelkiego życia. Las i tak będzie istnieć, i w Puszczy. Kwestia ma więc raczej społeczno-polityczny charakter: Jaki las my sobie życzymy? Wolimy las, który służy tylko naszym wymaganiom, niż las, który służy sobie samemu? Po Lesie Bawarskim widać, że nikt nie musi z niczego zrezygnować, jak pozwolimy co najmniej części lasu na własny rytm i rozwój. I nawet można się nauczyć, że i ten las ma gospodarczą wartość, może nawet więcej niż sama plantacja.
Wspominać trzeba jednak jeszcze jeden punkt: Decyzja o oznaczenie całego Lasu Bawarskiego jako park narodowy została przyjęta wbrew woli mieszkańców, którzy większościowo przyznali się do niechęci do życia w sąsiedztwie pozornie martwego lasu. Jasne, że póki co obumarły las nie jest pięknym widokiem. Może sprawa już inaczej wygląda wiedząc, że ten obumarły las w ogóle nie jest martwy, póki w pniach żyje więcej rożnych owadów niż w zwykłych plantacjach świerków ogólnie. W Bawarii konserwatywny gabinet ministra Edmunda Stoibera nawet mieszkańców nie zapytał. Pod względem zasady demokracji można być co prawda zadowolonym z decyzji samej, lecz nie jej powstania. Pozostaje mieć nadzieję, że w Polsce to się lepiej uda niż w Bawarii. Ten sam podział, który da się znaleźć pomiędzy ekologami i leśnikami, da się znaleźć i w polityce i w społeczeństwie samym. Tym ważniejsze dotarcie do kompromisu, na który oba obozy mogą się zgodzić. I jeszcze ważniejsze nawet by informować ludzi poprawnie o skutkach i warunkach ludzkiego działania w lesie. Najpierw trzeba chyba stworzyć świadomość na to, że martwy las nie jest martwym i że za kilkanaście lat już można będzie się cieszyć tym piękniejszym lasem, jeżeli tylko zostawimy las tu i teraz w spokoju. Może nasze wyobrażenie lasu jako zawsze zdrowa, zielona, pierwotna i niezmienna wieczność okaże się niebezpieczeństwem. Trzeba może zaakceptować i nauczyć się, że właśnie to co widać na pierwszym zdjęciu jest jednym z kształtów lasu. zdrowego, żywego

Zaszufladkowano do kategorii Teksty | Możliwość komentowania Martin Rosie: O Lesie Bawarskim i Puszczy Białowieskiej została wyłączona